środa, 16 lutego 2011

O obrotach sfer niebieskich

Ho, ho, naprawdę przysnąłem – widzę, że ostatni wpis pochodzi z 1 lutego, a dziś mamy, bagatela, 16. Bywa. Nie będę wszystkiego zwalał na naukę fizyki do konkursu, bo i ja wiem i wy wiecie, że nie poświęcam na nią tyle czasu ile powinienem. Napisałem te zdania i dłuższą chwilę zastanawiałem się o czym właściwie chcę pisać... i rzuciło mi się w oczy samo słowo „fizyka”. Nie, spokojnie, nie będę rozważał czy praca gazu przy izobarycznym rozprężaniu jest dodatnia czy ujemna. Po prostu, sam chętnie się zastanowię dlaczego właśnie ten przedmiot lubię.

Bo tak. Może jest to dziwne, zważywszy na to jak jest traktowany przez większość uczniów – jako bardzo trudny czy wręcz przerażający. Co kto lubi – biologia czy chemia wymagają jak dla mnie uczenia się zbyt wielu rzeczy na pamięć, przy języku angielskim często zapominam o istnieniu gramatyki, używając takich konstrukcji, które „brzmią”, polski z kolei jest niewymierny i trudno nawet samemu ocenić stan swojej wiedzy. W fizyce – podobnie zresztą jak w matematyce – wszystko rządzi się określonymi regułami i logicznie wynika jedno z drugiego, z drugiej strony pozostawiając jednak pewną swobodę rozwiązania, zostawiając miejsce do gdybań, rozważań, ba, czasem nawet filozofii! Przy wielu zadaniach po prostu... ciekawi cię jaki będzie wynik.

To taka kwestia szkolna. Jest jeszcze druga – ta, którą zajmują się naukowcy, a którą jestem w stanie śledzić tylko za sprawą rozmaitych artykułów popularno-naukowych. Ciągły rozwój tej dziedziny. Fizyka, a raczej ludzie, którzy się nią zajmują dokonują rzeczy niezwykłych – sięgając najgłębiej i najdalej – od kwarków do całego wszechświata. Nie na darmo Wielki Zderzacz Hadronów w CERNie nazywany jest największą zabawką świata – mimo że nie zrozumiałbym pewnie nawet kilku procent z zachodzących tam zjawisk chciałbym zobaczyć tą „zabawkę” na żywo. A odkrywanie odległych planet, słońc, galaktyk - to jest przecież najzwyczajniej... ciekawe. Kto nie chciałby wiedzieć czy gdzieś znajduje się świat, na którym mogłoby powstać życie? Czyż nie jest ciekawe to jak wyglądają najdrobniejsze porcje materii, z których się składamy? Dla mnie jest.

Kończę. Nie rozpisałem się, ale może bardziej sensowną formułą bloga są wpisy krótsze, a częstsze? Pomyślę. A żebyście po powyższej notce nie wzięli mnie za kogoś kim nie jestem – nie będzie się to myślenie odbywać jedynie w przerwach między kolejnymi zadaniami z fizyki. Do zobaczenia!

wtorek, 1 lutego 2011

Wiedźmin pod choinkę

„Fantasy wykorzystuje ponadczasowy urok nonsensu: bezmyślna fabuła, papierowe postacie i wydarzenia urągające zasadom logiki zwalniają czytelnika lub widza z wysiłku myślenia.”

„Literatura Fantastyczna ma (...) skłonność do idealizacji oraz robienia super gości, którzy wymiatają i 100 wrogów.”

„I think that an author who writes a mystery as fantasy is just making it easy for himself to explain who done it and how they did it.”

Jest to kilka przykładowych cytatów odnoszących się do literatury fantasy, na które natrafiłem przeglądając dziś rozmaite artykuły i dyskusje na forach internetowych. Można powiedzieć, że są one tylko pomocą do tego co planuję pisać, bowiem oprzeć chcę się przede wszystkim na moich doświadczeniach. A doświadczenia te wskazują jasno, że ogólnie ujmując fantastyka – czy będzie to typowe fantasy, s-f czy horror z elementami nadprzyrodzonymi, nie jest powszechnie lubiana. Po pierwsze – wśród wielu ludzi starszych, uznających tego typu literaturę za pisaninę dla dzieci; po drugie – w wielu środowiskach ludzi młodych, gdzie typowy wizerunek fana fantastyki to gruby nerd nie wychodzący z domu, z okularami niczym denka od słoików. Zanim przejdę do sedna i postaram się odeprzeć typowe zarzuty wobec tej dziedziny literatury, podkreślę bardzo ważne zdanie – nie zamierzam nikogo zachęcać do wgłębiania się w tego typu książki. Nie mam nic przeciwko ludziom, nie chcącym ich czytać z konkretnych powodów. Nie cierpię jedynie, gdy miast sensownych argumentów, ktoś kieruje się jednym z poniższych, idiotycznych kryteriów...

Uogólnienie
„Do czego ty mnie chcesz namówić? Oglądałem Władcę Pierścieni w kinie. Dno, beznadzieja. Więcej biegających elfów i krasnoludów? Nie – dziękuję.” Mam świadomość, że kryterium tego nie powinno się stosować raczej nigdy i oczywiste jest dla was, że ocenię go negatywnie. Trudno jednak o tym nie wspomnieć, gdy literatura fantastyczna naprawdę cierpi na skutek jego stosowania. Ja wiem, że wiele tytułów z mainstram'u może zrażać. To jednak, drogi anty-fanie fantasy, że nie podobały Ci się wampiry ze „Zmierzchu” i popularne motywy wymieszane przez Paoliniego w „Eragonie”, nie musi oznaczać rezygnacji z danej dziedziny literatury. Czytany wieki temu dramat „Romeo i Julia” Szekspira, podobał mi się średnio, ale już „Hamlet” był dla mnie świetny. Trudno wyrobić sobie jednym dziełem opinię o konkretnym autorze, a co dopiero o całej dziedzinie literatury!

Mała wartość artystyczna
O tak, uwielbiam to. Przecież jeśli książka jest na przykład jedną z serii „Gwiezdne Wojny” to musi być kiepska. Tasiemcowa seria, ciągle tylko latają i okładają się po głowach jakimiś świecącymi pałkami. Bez sensu. Hm. Odpowiedziałbym krótko: polecam Stovera. Polecam Karpyshyna. Polecam Luceno. Realistyczne pokazanie wojny i wgłębienie się w psychikę bohaterów przez pana Stovera cenię równie wysoko, co dzieła z „literatury pięknej”. Ale, rozgadałem się o Gwiezdnych Wojnach, a przecież jest tyle innych autorów, którzy tworzą wspaniałą prozę. Że wspomnę tylko o naszych rodzimych Sapkowskim czy ś.p. geniuszu s-f, Stanisławie Lemie. Nie trzeba być fanem tego typu literatury, żeby docenić ich kunszt.

To przecież dla dzieci
A ten argument jest jednym z moich ulubionych. Zakorzeniło się w ludzkiej opinii kojarzenie smoków, elfów i dzielnych rycerzy z baśniami. I bardzo słusznie. Przy czym fantasy to nie są baśnie. Ta literatura jedynie czerpie, wyrasta na fundamentach mitów, baśni, utworów romantyzmu... Zwykle wykorzystuje ten świat jako pretekst do opowiedzenia wspaniałej historii, wzbudzenia w czytelniku silnych uczuć, przekazania czegoś ważnego. Pewnie, że niektóre utwory fantasy są przeznaczone przede wszystkim dla dzieci. „Hobbit”, „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, „Opowieści z Narnii” czy „Harry Potter” rzeczywiście są głównie dla nich, ale już książek o Wiedźminie kupować małym dzieciom pod choinkę bym rodzicom nie polecał.

Typowość
Dobro walczy ze złem, stary mag, dzielni rycerze, magiczny artefakt. W każdej książce to samo. Zabawne jest to, że zwykle mówią tak ludzie, którzy zetknęli się z fantastyką tylko na ekranie telewizorów, oglądając świetną ekranizację „Władcy Pierścieni” pana Jacksona. I znowu jest to uogólnienie i krzywda dla autorów. Mistrzem fantastyki był J.R.R. Tolkien i to jest faktem, ale czy to znaczy, że wszystkie książki przetwarzają jego motywy? O, nie. Bo fantastyka może mówić zarówno o dzielnych rycerzach, jak i o podstarzałych bimbrownikach, egzorcystach z zamiłowania. Możemy śledzić tak szeroką gamę tematów: od pełnych wspaniałego humoru i absurdu dzieł sir Terrego Prachetta, po poważną, dostojną s-f jaką jest klasyczna „Diuna”. Możliwości są nieograniczone i fantaści z tego korzystają.

Można by uznać ten wpis za stek mojego narzekania, bo przecież zwykle obracam się w kręgu ludzi o podobnych do moich zainteresowaniach, i na wykpiwanie mojego hobby narzekać nie mogę. Uznajcie tą notkę raczej za hołd dla wspaniałej, różnorodnej fantastyki i efekt irytacji gdy czytam w internecie bądź słyszę w świecie nie-wirtualnym, gdy pada jeden z powyższych zarzutów.

Nie chcę obiecywać większej regularności wpisów, bo nie wywiązałem się z tego na feriach, a co dopiero gdy zaczęła się szkoła. Dziękuję tym, którzy czasem tu zaglądają co zaiste mnie cieszy. I że pozwolę sobie zakończyć w stylu mojej ulubionej fantastycznej sagi – niech Moc będzie z Wami.

niedziela, 23 stycznia 2011

Z zakurzonego archiwum #2

...a właściwie już nie tak zakurzonego. Pojawił się tu już przedstawiciel moich pierwszych wierszy i może pozostałe pomińmy, bo przyznać trzeba, że przynajmniej nie wszystkie były dobre. Nie twierdzę, że te nowsze są, ale jakoś łatwiej przychodzi mi wrzucenie ich na bloga. Poniższy powstał więc nie tak dawno, a opisuje (to czy dobrze czy nie sami ocenicie) krajobraz, który od jakiś 8 lat widzę codziennie wychodząc przed dom.



BRZOZY
Brzozy obok domu
Ściana bielo-zieleni
Oddzielona kreską płotu.

***

Budzą się cicho
Już przecierają oczy, poranny wiatr
Szumi ich liśmi na powitanie dnia.
Uśmiechają się do niego pogodnie
Dziękując za to, że jest

Brzozy obok domu
Dzień spędzają na strojeniu się
W coraz to inne odcienie zieleni.
Tylko korzenie twardo stąpają po ziemi
Nie tracą czasu na fiu-bdziu
I zapraszają do siebie krople wody
Dziękując za to, że są

Białe damy
Dość często zamieniają się w dzierlatki
Plotkujące poszumem liści
Bezwstydnie opalające się w słońcu.
Gdy dziękują mu za to, że jest
Czynią to w dźwięcznym śmiechu

Czasem i one się złoszczą
Nie można im przecież odmówić tej przyjemności.
Wyszumią się i uspokoją
Grzebiąc w dobrej ziemi krople złości.
Czasem i one płaczą
A woda długo spływa po pniach
I kapie po liściach

Ale gdy wszystko minie
Wstają zieleńsze niż wcześniej.

Brzozy także
Lubują się w pięknie.
Gdy słońce zachodzi tuż za ich plecami
Odwracają się by kontemplować
Paletę barw
Mnogość kształtów
Ciszę
A potem zapada zmrok.

Witają go podejrzliwie
Ale dają się mu łagodnie otulić.
Czuwają jeszcze chwilę patrząc w gwiazdy.
A nim sen nadejdzie szeptem dziękują sobie
Za to, że są.

niedziela, 16 stycznia 2011

"Dziesiąta Muza" w akcji

Już od dłuższego czasu nie mogłem znaleźć czasu i weny, żeby coś naskrobać. Proszę o wybaczenie tych, którzy czasem tu zaglądają i w związku z początkiem ferii obiecuję poprawę. Mimo nie zachęcającej do niczego aury pogodowej będę starał się pisać częściej i sensowniej. Wybitnie późna jesień zmaga się z bardzo wczesną wiosną nad konającą zimą, ale żyć trzeba. Ale, ale - mówienie o pogodzie chyba nie jest w najlepszym guście, więc przechodzę do tego o czym chcę dziś pisać.

Świat idzie do przodu – że tak zacznę od mądrego, standardowego i nie znaczącego nic konkretnego stwierdzenia. Rozwija się szeroko przemysł filmowy, wdrażając coraz to nowe technologie. Cierpimy obecnie na zalew filmów w 3D i wiele już pisano na ten temat, ale może i ja wtrącę kilka słów do tej dyskusji. Nie jestem ani przeciwnikiem ani zwolennikiem tego typu filmów, a jeśli miałbym się określić po którejś ze stron, byłbym zapewne „za”. Dobrze, że film się rozwija, że szuka nowych dróg dotarcia do widza. 3D daje nową szansę pokazania głębi obrazu, poczucia się uczestnikiem akcji. Można powiedzieć, że odsuwa trochę na bok aspekt gry aktorskiej, bardziej uwydatniając sam obraz. I w pewnych przypadkach jest to dobre. Niestety – obecnie próbuje się wepchnąć trzeci wymiar prawie wszędzie. O ile cieszę się z faktu, że „Gwiezdne Wojny” wrócą do kin w tym formacie, to doniesienia o tym że prawie każda kolejna produkcja będzie w 3D zaczynają mnie irytować. Cóż, daje się ludziom to czego chcą, jest 3D – są zyski. Ze wstydem przyznaję, że nie miałem okazji ujrzeć w kinie słynnego „Avatara”, ale widząc jaki wpływ wywarł na kino, czytając liczne opinie i znając konwencję w jakiej był utrzymany wiem, a przynajmniej wydaje mi się, że 3D było w tym filmie jak najbardziej potrzebne. Ale w ogromnej liczbie filmów, począwszy od „Piły 3D” skończywszy na stu bajkach dla dzieci – już nie, tym bardziej że główni odbiorcy tych bajek już po pół godziny ściągną okulary narzekając na ból oczu. Trzeci wymiar daje olbrzymie możliwości, ale psują ten efekt sceny, sprawiające wrażenie stworzonych na siłę tylko pod to. Niedługo widzowie przywykną do koni wyjeżdżających z ekranu i twórcy filmów muszą nauczyć się właściwego korzystania z tej zdobyczy technologii, czyli pokazania głębi, wciągnięcia widza w akcję.

Mam nadzieję, że nie weźmiecie mnie za nieudolnego krytyka współczesnego kina. Jak pisałem wyżej – w zasadzie jestem za 3D, w dobrym użyciu, podoba mi się także wiele innych, ukazujących się niedawno filmów, które są kręcone tradycyjnymi metodami. Pozwolę sobie wspomnieć o najlepszym w mojej opinii filmie 2010 roku - „Incepcji” Nolana. Czy kino idzie w dobrym kierunku? Nie wiem. Powstawały, powstają i powstawać będą filmy lepsze i gorsze, przełomowe i zwyczajne. Nie lubię gdy krytycy współczesnych filmów piszą jak to kiedyś było dobrze – bo kiedyś także powstawały dzieła wybitne i zwykłe gnioty. Jestem jak najbardziej za szukaniem nowych metod kręcenia, za oryginalnymi sposobami gry z widzem jakie widzimy u Nolana nie tylko w „Incepcji”, ale w „Prestiżu” czy „Memento”. Z drugiej strony nie można zapomnieć o klasykach. Na mojej osobistej liście filmów wszech czasów najwyżej znajdują się „Ojciec Chrzestny 2”, „Full Metal Jacket” czy „Pulp Fiction”. Warto poznawać jedne i drugie, bo samo oglądanie, analizowanie fabuły, gry aktorskiej to po prostu świetna zabawa. 
Jakoś nie może mi przyjść do głowy żadna efektowna puenta podsumowująca ten krótki wywód. Jeszcze raz więc obiecuję poprawę w częstotliwości notek i do zobaczenia!

piątek, 7 stycznia 2011

Z zakurzonego archiwum #1

Jak już kiedyś wspomniałem, mogę was od czasu do czasu męczyć archiwalnymi próbami twórczymi, czy to wierszami czy to opowiadaniami. Krótka geneza jednej z nich, zamieszczonej poniżej. Otóż, pochodzi ten wiersz z samych początków tworzenia przeze mnie rzeczy tego typu. Nie jest pierwszy, ale jest jednym z pierwszych, które powstały, o ile pamięć mnie nie myli, jesienią 2007 roku. Druga klasa gimnazjum, kilku młodych chłopaków, zafascynowanych książką i filmem „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” zaczyna tworzyć rozmaite „dzieła” w duchu wyznawanej w owym utworze zasady Carpe Diem. Miło wspominam tamte czasy, choć zmieniłem się z pewnością. Wracając do samego „Architekta” - został napisany, spodobał się kilku osobom, które go widziały i leżał dalej, metaforycznie kurząc się na dysku. Jednak jakiś czas później, podczas organizowanych przez moją wspaniałą polonistkę Dni Teatru, na jej prośbę i za moją zgodą oczywiście, aktorzy z rzeszowskiego teatru im. Wandy Siemaszkowej odczytali po spektaklu kilka wierszy gimnazjalisty Macieja, który pokazał je parę tygodni wcześniej drogiej pani od j. polskiego. To było coś, wziąwszy pod uwagę, że sala MDK'u była pełna. Oklaski, te sprawy. Znowu jakiś czas później (nie mam pamięci do dat), za namową mamy wiersz „Architekt” wziął udział w organizowanym w Mielcu konkursie poetyckim i o dziwo wygrał. To też było coś. Od tego czasu leży spokojnie i godnie, na swoim miejscu w folderze wiersze.
Sam uważam go za wiersz... niezły? Jakoś nigdy mi samemu nie podobały się zbytnio moje utwory, choć może to wrodzona skromność. Z pewnością jest on prosty i naiwny. Ale mimo wszystko mam do niego pewien sentyment. Zresztą, sami ocenicie.



ARCHITEKT

Rysowałem w powietrzu baśń
Palcami plotłem nici niebieskiego światła.
A z oczu strzelały mi iskry.

Tworzyłem świat
Dawałem życie głazom nieruchomym
A kamienie śpiewały mi pieśni

Byłem budowniczym i architektem
Na barkach myśli nosiłem góry
Kazałem powstawać jeziorom
Mówiłem a wypływały rzeki
Stąpałem a wyrastały kwiaty
Wzrokiem budowałem świetliste pałace

Pomyślałem – niemożliwe
I mój świat runął

środa, 5 stycznia 2011

Kwadratowy absurd

Czym jest sztuka? Nie jest to z pewnością łatwe do określenia. Sztuka charakteryzuje się poszukiwaniem piękna, umiejętnością zaciekawienia widza, skłonienia go do myślenia. Można powiedzieć, że sztuka jest odbiciem świata duchowości i uczuć w jakiejś formie w świecie rzeczywistym. Ot, taka moja definicja, która może zawierać w sobie tylko ułamek prawdy. Nie jest to bardzo istotne, gdyż określeń i prób zdefiniowania sztuki tworzyć by można mnóstwo. Sztuka, a w szczególności jej plastyczne formy takie jak rzeźba czy malarstwo, o których przede wszystkim chcę pisać, rozwijały się właściwie od zarania dziejów. Od barwnych malowideł na ścianach jaskiń, przez wspaniałe posągi, wazy, mozaiki starożytności, pełne szacunku dla religii dzieła średniowiecza, coraz bardziej kunsztowne obrazy renesansu, baroku... i tak dalej. Sztuka cały czas się udoskonalała, by tworzyć formy coraz bardziej piękne, realne, przykuwające uwagę. Nie będę pisał szerzej, bo po pierwsze – ani nie jestem znawcą malarstwa, ani czytanie suchego opisu historii sztuki niczym ciekawym by nie było.

Przechodząc więc do meritum – po latach rozwoju, przyszły czasy tak zwanej sztuki współczesnej. Dzieli się ona na wiele kierunków, z których niektóre naprawdę warte są szacunku i uwagi – spełniając rolę zarówno pokazywania piękna, jak i zaciekawienia widzów. Cóż z tego jednak jeśli ten okres dziejów sztuki, kojarzy mi się głównie z bezmyślną, nieprzedstawiającą niczego konkretnego abstrakcją? Może i kilka bazgrołów może być pięknych, poprzez wspaniałe barwy, ciekawe kształty (choć co do ciekawości kształtu kolorowych maźnięć pędzlem mógłbym się spierać). Może i czasem niosą ze sobą jakieś przesłanie. Nie wykluczam tego. Co z tego, jeśli większość współczesnych artystów ogranicza swoją pracę do wykonania kilku niedbałych plam na płótnie i wymyślenie intrygującego i totalnie bezsensownego tytułu. Gdyby uznany malarz chlapnął na płótno zieloną farbą, na niej wykonał kilka czerwonych zawijasów, dodał w niektórych punktach plamy żółci o różnym odcieniu i podpisał obraz np. „Człowiek w dziurawym palcie” to dzieło z miejsca stałoby się bardzo cenne, a zwiedzający galerię, w której „Człowiek...” byłby umieszczony, kiwali by głowami wpatrując się w obraz intensywnie, spierając między sobą o jego znaczenie. Nie twierdzę, że wszystkie te dzieła pozbawione są sensu. Nawet jeśli jednak go posiadają – sztuka od wieków dążyła do pokazania piękna, do namalowania czegoś jak najbardziej realnie, uchwycenia chwili, ruchu. Malarz czy rzeźbiarz musiał ćwiczyć wiele, wiele lat by osiągnąć mistrzostwo. Teraz idzie się drogą na skróty. Uznanym artystą stanie się nie ten, kto w piękny, kunsztowny, tajemniczy sposób namaluje uśmiechającą się kobietę, tylko ten, kto w oryginalny sposób ukaże trzy trójkąty.

Bardzo znanym przykładem sztuki abstrakcyjnej, a konkretniej tzw. suprematyzmu jest ponoć przełomowe dzieło „Czarny kwadrat na białym tle” Kazimierza Malewicza, obraz wedle znawców wybitny i skłaniający do myślenia. A co obraz przedstawia? Otóż, na obrazie „Czarny kwadrat na białym tle” widzimy czarny kwadrat na białym tle. Dzieło naprawdę... dzieło? Przepraszam bardzo śp. pana Malewicza, ale ja, ze swoimi znikomymi umiejętnościami artystycznymi mógłbym się pokusić o podobne. Dlatego od twórczości Kazimierza Malewicza wolę obrazy starego, dobrego Leonarda da Vinci, od rzeźb przedstawiających powyginane sześciany – wspaniałe posągi Starożytnej Grecji, a od performance'u, którego twórca siedzi na chodniku z twarzą owiniętą czarną szmatką, z białym dziecięcym bucikiem na głowie, przed stołem pełnym naczyń wypełnionych ziemią – którykolwiek z dramatów Szekspira. Cóż, pewnie i tak, gdyby znawca sztuki, przerywając pełną zadumy i wspaniałych doznań artystycznych kontemplację „Czarnego kwadratu...” miał odpowiedzieć na mój wywód, spojrzał by na mnie znad okularów i rzekł lekko pogardliwie, że po prostu nie rozumiem sztuki.

niedziela, 2 stycznia 2011

Piękna paleta barw

W zasadzie chcę pisać o czymś innym, ale może na wstępie wyjaśnię skąd taka, a nie inna nazwa bloga. Myślę, że samego notatnika, nie trzeba nikomu tłumaczyć. Co do niecodziennego... Nie chodzi bynajmniej o to, że będą się tu pojawiać życiowe mądrości, które zapamiętają potomni, lub wpisy swoją niezwykłością sięgające owego przymiotnika. Na myśli miałem raczej fakt, że nie będzie tu opisów mojego dnia codziennego, jak to ma miejsce na niektórych blogach. Ani ja nie jestem internetowym ekshibicjonistą, ani nie jest to pamiętnik, ani chętnych do czytania tego typu rzeczy wielu by się nie znalazło. Dlatego blog ten nie jest o codzienności, tylko o tym co mi w danej chwili w głowie zaświta. No i jeszcze jeden powód dla takiej nazwy – raczej na pewno nie będę tu pisał codziennie. A dlaczego Vaknella, a nie Maćka tudzież Macieja? Bo tak mi się podoba. W internecie funkcjonuję pod tym mianem i nie widzę powodu by miało być inaczej.

Przechodząc do tematu – chciałem się dziś zastanowić nad tzw. weną literacką. Czy istnieje coś takiego, a jeśli tak, to co to właściwie jest? Ludzie zwykle widzą to zjawisko jako nagłe olśnienie spływające na artystę. Jako zdolność do pisania, czy jakiejkolwiek innej aktywności artystycznej, bez zastanowienia, prosto z głowy. Nie, nie, nie. Bo skąd niby? Wierzę w Boga i istnienie świata nadprzyrodzonego, ale z pewnością nie od nich pochodzi rzeczona wena. Ponieważ nie wszyscy artyści zasługiwali by na coś takiego; ponieważ ogromna ilość wspaniałych dzieł, w których stworzeniu można się doszukiwać udziału owej tajemniczej weny, jest totalnie niezgodna z religią. Dlatego twórcze natchnienie od Boga pozostawmy twórcom Biblii. Odrzucam więc ideę udziału świata nadprzyrodzonego w procesie tworzenia zwykłych dzieł literackich. Pisarz czy też poeta nie jest jednostką wybraną, jest osobą, która zgrabnie ubiera w słowa to co siedzi w jej głowie i dzięki tej umiejętności tworzy. Po prostu.

Czym zatem jest wena? Może furtką, która otwiera dostęp do innych obszarów mózgu? Zwykłą umiejętnością do pisania? Jakimś psychologicznym zjawiskiem wykształcającym się z powodu określonych doświadczeń, genów czy wychowania? Również i tu powiem nie, nie i nie. Wena jest czymś znacznie bardziej złożonym, a równocześnie czymś o wiele bardziej oczywistym.

Połowa ludzi będąc dziećmi próbowała pisać książki. Fakt powszechnie znany. Sam pamiętam ogromne ilości tworzonych przez siebie powieści zaczynających się i kończących pierwszą stroną. Dzieci mają bardzo bogaty świat wyobraźni i przysłowiowe sto pomysłów na minutę. Dlaczego więc nie mamy siedmio- czy ośmioletnich, sławnych pisarzy? Bo dzieci te, choćby ich wyobraźnia podsuwała im najwspanialsze pomysły, nie mają wystarczających umiejętności by je opisać. Nie są wystarczająco oczytane. Nie mają zapału by na dłużej zająć się żmudną pracą jaką jest pisanie. I tu właśnie należy szukać weny u bardziej już dojrzałych twórców. W wypadkowej: wyobraźni, pomysłu na to co napisać, umiejętności by zrobić to w ciekawy sposób, zapału i chęci do przezwyciężenia lenistwa. Artysta z weną siada do pisania, mając już zarys treści w głowie i przede wszystkim potrafi przenieść to na papier.

Ta umiejętność jest moim zdaniem kluczowa.. Cóż z pomysłu, jeśli nie będziemy potrafili przełożyć go na literacki język? Niełatwo jest opisać zachód słońca w przemawiający do czytelnika sposób, tak, żeby widział przed oczyma niesamowite barwy, kształty rozmywające się w świetle tak jakby były nierealne, ciszę tego niezwykłego zjawiska... Znacznie łatwiej jest wyjść przed namiot i, jak to miał uczynić kolega mojego taty ze studiów, z pełnym zachwytu westchnieniem szepnąć „K**wa. Jaka piękna paleta barw.”

sobota, 1 stycznia 2011

Wstępu słów kilka

Żeby dobrze zacząć, wypadałoby się przedstawić... Jestem Maciek. W internecie często pojawiam się pod nickiem Vaknell. Mam 17 lat. I właściwie na tym poprzestanę, bo jeśli blog ten będzie dłużej funkcjonował to zapewne poznamy się lepiej.

A pomysł na pisanie bloga, jak to zwykle bywa z moimi pomysłami, zrodził się nagle, bez jakiegoś konkretnego powodu. Ot, jakaś idea błysnęła w głowie. Bo w zasadzie czemu nie? Myślę, że znajdzie się choć kilka osób, które zechcą go czytać, oczywiście zakładając, że – znowu jak to zwykle bywa z moimi pomysłami – nie skończy się na przysłowiowym słomianym zapale i na chęciach, a blog ten nie będzie leżał odłogiem. Oby. Wierzę w siebie. Bo drugim powodem, dla którego chcę mieć miejsce, w którym będę mógł się dłużej na jakiś temat wypowiedzieć, coś napisać, jestem ja sam, chęć zmuszenia się do wyrażania myśli, ćwiczenia umiejętności, nie tkwienia w maraźmie. Faktem niezaprzeczalnym jest moje lenistwo i samorodny talent do nic nie robienia, połączony w pewnym stopniu z uzależnieniem od internetu. Jak może wiecie, zdarzało mi się dawniej pisać co nieco – przede wszystkim obejmuje to wiersze, ale także opowiadania. Otóż nie jest, broń Boże, tak, że nagle zabrakło mi pomysłów. Jedne mniej, inne bardziej oryginalne, drzemią sobie gdzieś w mojej głowie, naskrobane w grubym notesie bądź za pośrednictwem klawiatury choć w części znalazły schronienie na komputerowym dysku. Cóż z tego, skoro wspomniany już internet zawsze odciąga moją uwagę gdy zasiądę do komputera. A jakoś zdecydowanie lepiej pisze mi się na klawiaturze, "tradycyjne" metody, w mojej twórczości ograniczają się raczej do notatek.

Żeby nie stracić sensu wypowiedzi – piszę to wszystko (o swoim lenistwie i tym podobnych przeszkodach w pisaniu), w celu ukazania celu tworzenia tego bloga. Odczuwam czasem potrzebę wydobycia tego co siedzi mi w głowie na wierzch, a tym sposobem jest to znacznie łatwiejsze. Po prostu piszę to co myślę, nie zastanawiając się jak należałoby to ubrać w słowa. Pewnie w zamian za napisanie tej notki, udałoby mi się stworzyć średniej długości akapit opowiadania, a i to przy dobrym pisarskim nastroju. Och, oczywiście nie ma to być coś zastępczego dla tzw. "twórczości", mam nadzieję, że z waszą pomocą nabiorę zapału do dalszych literackich zmagań. Póki co jednak, postanawiam twórczo wyżywać się tutaj, ot co!

Mamy dzień 1 stycznia Anno Domini 2011 – myślę, że to całkiem niezła data na rozpoczęcie. Pewnie w najbliższym czasie znajdzie się tu jakiś "przemyśleniowy" artykuł, recenzja czy jakiś archiwalny wiersz. Się okaże.
A póki co – do zobaczenia!